1 kwi 2019

5 ciekawostek na temat porodu

W ostatnim poście podzieliłam się z Wami ciekawostkami na temat ciąży. O ile o ciążowych dolegliwościach mówi się całkiem sporo, każdy choć raz słyszał o ciężarnej, która kiszone ogórki zagryzała czekoladą czy płakała na reklamie papieru toaletowego, tak już poród i połóg to ciągle z jakiegoś powodu temat tabu. Kobieta spodziewająca się dziecka najczęściej usłyszy od kobiet mających poród za sobą, że owszem boli, ale o bólu się zapomina i na tym się z reguły temat wyczerpuje. Mnie zaskoczyło w samym porodzie, pobycie w szpitalu czy w końcu - w połogu mnóstwo rzeczy. Choć uważnie słuchałam położnej podczas zajęć w szkole rodzenia, to przeżycie tego wszystkiego na własnej skórze było mimo to pełne niespodzianek. 

5 ciekawostek na temat porodu i chwil tuż po nim

1. Poród boli. O tym niby wszyscy wiedzą. Niemniej, jest sporo prawdy w tym, że ciężko ten ból opisać. Jeśli kiedyś cierpieliście np. na migrenę, to kiedy zaczyna Was boleć głowa, wiecie mniej więcej czego się spodziewać i jak z tym walczyć. W przypadku porodu człowiek nie jest w stanie sobie wyobrazić skali bólu, zwłaszcza jeśli to pierwsza ciąża. Ja byłam tego bólu...ciekawa. Tzn. bardzo chciałam mieć już poród za sobą, bo czekanie aż zacznie boleć było bardzo wyczerpujące dla mojej psychiki, właśnie dlatego, że nie wiedziałam czego się spodziewać. Natomiast kiedy już się zaczęło to dość szybko się rozmyśliłam i uparcie powtarzałam, że mnie się aż tak nie spieszy i nie muszę jeszcze rodzić.Na swoje nieszczęście trafiły mi się bóle krzyżowe, a ja szybko zaczęłam żałować, że uparłam się rodzić bez znieczulenia. Podziwiam (!!!) wszystkie kobiety, które rodzą przez kilkanaście godzin. Mój poród trwał 6 godzin (tak twierdzą...), a zdążyłam wzywać do pomocy wszystkich świętych, skopałam położną (kazała oprzeć o siebie nogę, o naiwna), darłam się tak bardzo, że na drugi dzień najbardziej bolało mnie...gardło. Kojarzycie film "Egzorcyzmy Emily Rose"? A pamiętacie jak tytułowa bohaterka wiła się i wykrzywiała w nienaturalnych pozycjach, warcząc gardłowym głosem? Tak wedle relacji mojego męża wyglądałam na sali porodowej. Czy o bólu się zapomina? No jasne, było wspaniale, ale jak będziemy jeszcze kiedyś chcieli powiększyć rodzinę, to kupimy drugiego kota. 

2. Ilość wód płodowych może zalać pół szpitala. Przed porodem zastanawiałam się skąd będę wiedzieć, że już się zaczęło. Nie sposób jednak było tego przegapić, bo odchodzące wody powodowały dosłowny potop wszędzie tam gdzie postawiłam nogę. 

3. Poród nie wygląda tak jak na filmach. Choć u mnie się zaczęło tak zgoła filmowo bo od odejścia wód. Ale wiecie, miałam takie wyobrażenie, że mąż mnie wwozi do ładnego szpitala, oznajmia, że żona rodzi i nagle zajmuje się mną mnóstwo osób i na koniec wszyscy biją brawo i dostaję bukiet kwiatów. Rzeczywistość była jednak nawet nie zaskakująca, co zwyczajnie rozczarowująca - pod szpitalem nie było gdzie zaparkować, więc mąż wyrzucił mnie pod szpitalem i pojechał szukać wolnego miejsca, ja musiałam odstać (!) swoje w poczekalni na izbie bo nie było nawet wolnego krzesła, żeby ktoś tam w ogóle o mnie pamiętał to trzeba było co pół godziny pukać do drzwi położnej. Po przejściu przez położną, lekarza, jeszcze raz położną, usg i znowu położną, trafiłam w końcu na salę porodową, gdzie zostało mi wskazane łóżko i tam sobie wrzeszczałam w asyście samego męża. Położna zajrzała raz na jakiś czas sprawdzić czy jeszcze żyję i w sumie tyle. 

4. Do samego końca właściwie nie wiedziałam na jakim jestem etapie. Niby słyszałam coś o pełnym rozwarciu, ale nie miałam pojęcia ile to jeszcze potrwa. O tym, że zbliżamy się do finiszu nie uświadomił mnie nawet fakt, że nagle stało nade mną z pięć osób, a położna powiedziała coś w stylu, że teraz mam robić dokładnie to co mi każe. W momencie jak zapytano mnie czy chcę dotknąć główki, zdezorientowana krzyknęłam tylko, że absolutnie nie i chwilę później było już po wszystkim, a ja poczułam tak niewyobrażalną ulgę, że nie wierzyłam we własne szczęście. Z tego co pamiętam, trzymając dziecko na rękach, co najmniej trzy razy zapytałam położną czy to już na pewno koniec

5. Po porodzie najgorszy shit smakuje jak danie prosto z restauracji z kilkoma gwiazdkami Michelin. Mam absolutną traumę jeśli chodzi o szpitalne jedzenie po pobycie w szpitalu za dzieciaka. Wtedy to rodzice codziennie przywozili mi prowiant, bo nie byłam w stanie przełknąć tego co serwowała szpitalna kuchnia. Jednak kiedy po porodzie dostałam kolację, która składała się z suchej kromki chleba i czegoś co zostało na wyrost nazwane sałatką (obstawiam, że były to jarzyny z zupy, pokrojone w kostkę, nic ponadto oO), wpałaszowałam to z takim apetytem jakbym od miesiąca nie miała nic w ustach. Ambrozje!


Pozdrawiam,
Joanna
31 mar 2019

5 ciekawostek na temat ciąży

Postanowiłam sama przed sobą, że ten blog to będzie 100% prawdy w prawdzie. Żadnego mydlenia oczu cukierkowym macierzyństwem czy postów obrazujących męczeństwo w klimacie "oddam dziecko, łóżeczko dorzucę gratis". Bo nie ukrywajmy - macierzyństwo to jedno ze wspanialszych przeżyć, cudowna przygoda, ale pewnie każda z nas choć raz pomyślała "hej, czemu nikt mi nie powiedział, że to taka orka?!". W moim przypadku zderzenie z rzeczywistością nastąpiło bardzo szybko - już kilka dni po powrocie ze szpitala okazało się, że Mikołaj najprawdopodobniej cierpi na kolki, nie lubi spania w dzień, a jedynym co mnie w dzień trzymało przy życiu był fakt, że od początku nie miał problemów ze spaniem nocą. W pewnym momencie skreślałam już kratki w kalendarzu i czekałam z utęsknieniem na ukończoną 28 dobą życia, żeby wyjąć z szuflady Espumisan, a pierwsza drzemka, którą moje dziecko zafundowało sobie w biały dzień, spowodowała, że całe 1,5 godziny stałam nad jego łóżeczkiem i sprawdzałam czy aby na pewno jeszcze żyje. Wydawało mi się, że jestem świetnie przygotowana do posiadania dziecka, w końcu chodziłam do szkoły rodzenia, przeczytałam kilka książek, z zapałem analizowałam wiele blogów tworząc wyprawkową listę. Nie wzięłam jednak pod uwagę, że do tego NIE DA się być przygotowanym, że dziecko będzie zaskakiwać na każdym kroku, że po usłyszeniu dobrych rad pojawiających się na każdym kroku będę miała ochotę wymordować połowę własnej rodziny, że każdy nowy dzień będzie nieprzewidywalny, co dla mnie control-freaka będzie czymś bardzo, ale to bardzo nowym. 

Dlatego chciałabym swoje blogowe wywody skoncentrować między innymi na tym słynnym zderzeniu z rzeczywistością - ot, choćby po to, żeby samej móc kiedyś wrócić do tych wspomnień. Nie zabraknie też wspominek z czasów ciąży, paru postów o wyprawce, o tym co warto mieć i co lepiej wyrzucić z wyprawkowej listy, o hitach i kitach pierwszych tygodni i trikach jak przetrwać te różne kryzysy, które pojawiają się na drodze. To wszystko okraszone tylko odrobiną ironii, bo w końcu Badumtsss - zaczynamy!

5 ciekawostek na temat ciąży - co mnie zaskoczyło?

1. Wszędzie piszą, że ciąża trwa 9 miesięcy. Nie jest to prawda. Ciąża trwa miesięcy 8 i sto dni. Nie wierzycie? Ja też nie wierzyłam. Te 8 miesięcy zleciało mi jak z bicza trzasnął, nawet czułam delikatny niedosyt, że się nie nacieszyłam tym wolnym czasem tak jak planowałam. A potem zastał mnie miesiąc dziewiąty i z ręką na sercu - to był najdłuższy miesiąc w moim życiu. Nie mogłam się doczekać spotkania ze swoim dzieckiem, strasznie chciałam już mieć go przy sobie, jednocześnie czułam się jakbym ważyła sto kilo, nie mogłam spać, latałam do łazienki co 5 minut, każde wyjście z domu to była męka (przypominam, że mieszkam na 4 piętrze i nie mam windy). Wypatrywałam oznak porodu na każdym kroku, czułam ogromną obawę jak to będzie wyglądać, czy to będzie bolało (heh...), modliłam się żeby już nastał termin wyznaczony przez lekarza. I co? I urodziłam tydzień po terminie! W pewnym momencie jak lekarz na kontroli powiedział, że nic się jeszcze nie dzieje to zagroziłam, że nie wyjdę z gabinetu dopóki nie usłyszę, że mam już jechać na porodówkę :D. Dodajcie do tego co najmniej pięć telefonów dziennie z pytaniem "czy już urodziłaś?" i macie pełen obraz sytuacji. Niby miesiąc, ale naprawdę - sto dni lekko!

2. Spuchnięte stopy. Niby coś słyszałam, że mogą puchnąć pod koniec ciąży, że woda się zatrzymuje srutututu, ale o skali problemu niech świadczy fakt, że ostatnie tygodnie chodziłam w górskich butach mojego męża, bo nawet jego adidasy nie były w stanie ogarnąć moich napuchniętych nóg. Jak tydzień po porodzie znowu zobaczyłam swoje kostki to prawie popłakałam się ze szczęścia. 

3. Syndrom wicia gniazda. Parę razy natknęłam się na to określenie i z niedowierzaniem czytałam jak kobiety w zaawansowanej ciąży dostają jakiegoś kopa i szorują na kolanach całe mieszkanie. Siedząc na kanapie z ogromnym brzuchem, z tymi spuchniętymi stopami, sapiąc jak stara lokomotywa tylko szeroko otwierałam oczy na takie rewelacje. Po czym któregoś dnia wstałam i wiedziałam, że muszę posprzątać - umyłam okna, powyjmowałam wszystko z szaf i powycierałam półki, szorowałam każdy zakamarek w mieszkaniu, a mój mąż tylko biegał na śmietnik wynosząc to co zaburzało mi poczucie przestrzeni w domu. Nie wiem skąd wzięłam na to wszystko energię, nawet teraz gdy o tym myślę jestem ciężko zmęczona. 

4. Pęcherz jest najlepszą zabawką dziecka. Tu podobnie jak wyżej - często opisywana dolegliwość, ale nie uwierzyłabym wcześniej, że będę z domu wychodzić tylko w miejsca z natychmiastowym dostępem do toalety i że wcale nie wyśpię jak dziecko (btw - cóż za śmieszne i nieprawdziwe określenie!) w czasie ciąży, bo będę się budzić co dwie godziny z uczuciem jakbym wypiła właśnie przez sen pięć litrów wody. 

5. Ciążowe humory! Och, jakże byłam naiwna sądząc, że jestem przecież opanowana do bólu, panuję nad swoim umysłem i w ogóle zen i oaza spokoju. Był etap, kiedy była w stanie doprowadzić mnie do wewnętrznej furii krzywo ułożona poduszka. Starałam się wtedy jak najmniej rozmawiać z ludźmi, bo istniało ogromne ryzyko, że powiem coś czego będę żałować jak już hormony wrócą na swoje miejsce. Próbowałam sobie tłumaczyć, że moje zachowanie jest nielogiczne, ale pomagało tylko do następnego momentu irytacji. Na szczęście ten ciężki etap (również w wersji poporodowej) mam już za sobą :).


Pozdrawiam,
Joanna
30 mar 2019

Here we go again!

Powinnam chyba mieć ustawiony post, który dodawałby się automatycznie co pół roku o treści "Witam się po dłuższej przerwie, tym razem na pewno wracam do Was na stałe". Jednak chcąc być uczciwą przed samą sobą - nie ma co obiecywać, bo zapał to u mnie rzecz z którą od zawsze mam problem, więc może tym razem po prostu się przywitam i nie będę obiecywała niczego. Być może te z Was, które obserwują mnie na instagramie, wiedzą, że w moim życiu zaszły ostatnio ogromne zmiany. Na świecie pojawiła się mała istotka, która zawładnęła nami bez końca - synek Mikołaj. Przerwa w pisaniu była tym razem spowodowana przygotowaniami do tego magicznego czasu. Zmieniły się też priorytety i to o jakieś 180 stopni. Wierzcie lub nie, ja MANIACZKA kosmetyczna, która miała w domu pół drogerii, obecnie jestem po wielkich czystkach (przy małym dziecku przestrzeń i minimalizm w rzeczach jest czymś niezwykle pożądanym) w toaletce i posiadam w niej dokładnie po jednym rodzaju każdego kosmetyku (mam 1 - JEDEN! podkład, 1 korektor, 1 bronzer itd.). Było mi to naprawdę potrzebne, bo teraz mając 5 minut na makijaż, po prostu siadam przed lustrem i po kolei wyciągam to co potrzebuję, nie musząc kopać po pierdyliardzie opcji. Nie wiem jakie są nowinki kosmetyczne, za to świetnie orientuję się w dzieciowych gadżetach, do Rossmanna zamiast po piąty tusz wchodzę po pampersy. W związku ze znaczną zmianą zainteresowań, pora na zmianę profilu blogu - choć blogów parentingowych jest chyba równie dużo co tych kosmetycznych, to sama chętnie takowe czytuję i chciałabym dołączyć i od siebie małą cegiełkę do tego świata. Jeśli jesteście ciekawe jak wygląda macierzyństwo z mojej perspektywy - zostańcie ze mną! 

Pozdrawiam,
Joanna (matkobosko! mama!)


30 sie 2018

JESIEŃ NA HORYZONCIE

Mogłabym spokojnie napisać, że słowa piosenki Bajmu - "pojawiasz się i znikasz i znikasz" - są jakby żywcem o mnie, bo dopiero co się witałam po bardzo długiej przerwie, a już znowu zdążyłam zniknąć. Ale! Musicie mi wybaczyć, bo jestem osobą, która funkcjonuje poniżej 25 stopni Celsjusza, wszystko co powyżej włącza u mnie tryb zombie, a sierpień niestety z  temperaturami dowalił do pieca, więc spędziłam czas w formie lekko roztopionej, pod wiatrakiem i z wydajnością mózgu zredukowaną do jakiś 10% niezbędnych do oddychania i wlewania w siebie zimnej wody. 

Natomiast od kilku dni obserwuję piękne zjawisko jakim są żółciejące i czerwieniące się delikatnie gdzieniegdzie liście, temperatura pozwala na ubranie się w sweter, a gorąca herbata wieczorową porą stanowi piękne zwieńczenie stosunkowo chłodnego dnia. Rano jak wyglądam za okno widzę na polach unoszącą się mgłę, kot znowu zaczął spać w łóżku a nie na kafelkach w przedpokoju. Słowem - czuję jesień, wracam do świata do żywych. Z tej okazji pozwoliłam sobie pobuszować po sklepach, ale póki co jestem srodze rozczarowana, bo niby są swetry, niby pojawiły się szale czy botki, ale jakieś to takie póki co wszystko dość nijakie... Liczę, że we wrześniu sieciówki trochę się ogarną i mimo wszystko będzie w czym wybierać. Mimo to jakiś czas temu już udało mi się kupić świetny musztardowy swetrowy płaszcz w Tesco (F&F to mój niezmiennie mój ulubiony sklep odzieżowy :D), który świetnie komponuje się z karmelowym szalikiem (H&M). Krótka wizyta w Ikei zaowocowała zakupem zapasu świeczek - ta piernikowa to mój absolutny hit! 


Jeśli chodzi o wyższość jesieni nad latem, nie mogę nie wspomnieć o tym, że w końcu udaje mi się nałożyć na twarz kosmetyki, które nie zamieniają się od razu w wodospad potu. Z radością sięgnęłam po zakupioną już jakiś czas temu paletkę MUR Soph X - jeśli jeszcze jej nie znacie to koniecznie się zainteresujcie, moim zdaniem to najlepsza paleta tej marki. Mamy tu sporo matów, piękne metaliczne odcienie, kilka z nich zachowuje się na powiece jak cienie foliowe, a kompozycja kolorystyczna to prawdziwa jesienna bomba, choć znajdą się tu i neutralne cienie. Z chęcią sięgnęłam też w końcu po kilku tygodniach przerwy po ulubione mazidło do ust, odcień Neutral beauty od Lovely - polecam jeśli lubicie nudziaki, które ładnie podkreślają usta, ale nie rzucają się mocno w oczy. Na zdjęciu znajdziecie też moje tegoroczne odkrycie - tusz do rzęs marki Eveline Volumix Fiberlast. 




Po koralowych czerwieniach, bananowym żółtym, błękitach i innych typowo letnich kolorach, przyszła też pora na przemalowanie...paznokci. Mam takie skrzywienie, że o ile kolorowe czy jasne paznokcie mogę mieć nieco dłuższe, tak ciemniejsze, typowo jesienno-zimowe tylko krótkie! Tym sposobem na paznokciach wylądował "Where is umbrella?" od Indigo w pięknym szarym kolorze. Co ciekawe, kolor idealnie zgrywa się z odcieniem futra mojego kota :D, także producent spokojnie mógłby opisywać ten lakier jako odcień brytyjczyka niebieskiego. 


A Wy jesteście team lato czy team jesień? Ja z małą dozą paniki zerkam na prognozy pogody (boję się, że upały wrócą :D), ale póki co wrzesień zapowiada się najpiękniej jak się da, więc czuję, że czeka nas cudowna, złota polska jesień. Czego sobie i Wam życzę!

Pozdrawiam,
Asia
30 lip 2018

LUMENE MATTE FOUNDATION - ODKRYCIE LATA

        Z podkładami mam często tak, że gdy trafię na jakiś fajny, to jestem przekonana, że teraz to już  będzie ulubieniec na długie lata, no bo przecież na pewno nie znajdę nic lepszego. Ale, że z moją kosmetyczną konsekwencją jest mniej więcej tak samo dobrze jak ze zdrową dietą, to co jakiś czas porzucam tego jednego, jedynego, najbardziej sprawdzonego i sięgam po jakąś nowość. Często gęsto żałuję i pluję sobie w brodę, że wywaliłam w błoto hajsy, za które mogłam kupić sprawdzony pokład, a tak męczę się z jakimś kompletnym niewypałem, ale bywa i tak, że przypadkiem trafiam na perełkę, która trafia do mojego top of the top i znowu jestem przekonana, że "lepiej już nie będzie". Tak było właśnie tym razem, kiedy zdenkowawszy podkład Smashboxa (nomen omen - cudowny) stanęłam przed decyzją czy kupić kolejne jego opakowanie czy może (zupełnie zapominając o wcześniejszych wtopach) poszukać czegoś nowego. O decyzji zadecydował przypadek, bo na facebooku wyświetliła mi się reklama jednej z drogerii internetowych (ciasteczka cookies robią robotę i wiedzą, czego mi trzeba najwyraźniej) i informacja o promocji na podkład Lumene. Po 20% zniżki wychodziła całkiem przyjemna cena, więc mając w pamięci zachwyty Martyny z duetu MarKa nad tym pokładem, zdecydowałam się kliknąć. 





          Jeśli chodzi o dane "techniczne" - jest to podkład matujący, o beztłuszczowej formule. Ja zdecydowałam się na odcień 1 Classic Beige i jest to ładny, dość jasny (na ten moment wystarczająco) odcień z delikatniutką domieszką żółci. Na swatchu (poniżej) widać co prawda, że jest on stosunkowo neutralny i chłodniejszy od Revlona Colorstaya w odcieniu Buff, mimo to nałożony na skórę bardzo dobrze niweluje wszelkie zaczerwienienia i dobrze "odróżawia" (słowem wyjaśnienia - moja skóra jest jasna i bardzo ciepła, wręcz żółtawa, wszędzie poza twarzą, więc podkładami muszę nieco koloryt swojej twarzy dopasować do reszty ciała). W ofercie znajdują się jeszcze dwa jaśniejsze od tego odcienie, ale widziałam, że są już sporo chłodniejsze.  
            Sam pokład jest zamknięty w wygodnej póki co tubce (przy końcówce pewnie trzeba rozcinać opakowanie), o pojemności 30 ml. Konsystencja jest taka w sam raz - nie za gęsta, nie za rzadka, o formuła jest wyczuwalnie pudrowa. Jeśli chodzi o aplikację, u mnie najlepiej sprawdza się Beauty blender, przy czym nakładałam go też pędzlem zwykłym, pędzlem-szczotką, palcami i w zasadzie żadna z tych metod nie była problematyczna. Krycie określiłabym jako średnie w kierunku mocnego, wykończenie podobnie jak formuła - pudrowe. Ja nakładam jedną cienką warstwę, a tam gdzie skóra tego wymaga dokładam odrobinę korektora (obszar pod oczami, pojedyncze niedoskonałości) i takie połączenie jest dla mnie wystarczające. Przy cerze normalnej można odpuścić sobie puder (ja tak robię na co dzień, przy mocniejszym makijażu jedynie omiatam twarz pudrem sypkim), przy tłustej pewnie dla bezpieczeństwa nie zawadzi go użyć. Mimo dość mocnego krycia podkład jest lekki na tyle, że nie czuć go na skórze i daje bardzo naturalny efekt. I teraz najlepsze - trwałość. Nawet bez utrwalenia pudrem, ten podkład w normalnych warunkach potrafi wytrzymać w niemal idealnym stanie przez 10-12 godzin (piszę z perspektywy osoby ze skórą normalną). Przez to pudrowe wykończenie nie narobimy sobie plam bronzerem czy różem nawet jeśli pominiemy etap pudru, a kosmetyki nałożone na ten podkład trzymają się również bez zarzutu. 
          Cenowo nie jest najgorzej, bo za podkład zapłacimy w okolicach 50-70 złotych (taki jest mniej więcej rozstrzał w drogeriach internetowych). Minusem może być dostępność, bo marka Lumene jest dostępna raczej głównie internetowo. Poniżej możecie zobaczyć na swatchu porównanie z dwoma innymi podkładami. Od lewej mamy: Lumene Matte Foundation (1 Classic Beige), L'Oreal True Match (1.N Ivory) i Revlon Colorstay do cery tłustej (150 Buff). Nawet na tym porównaniu widać wyraźnie, że Lumene ma zupełnie inną formułę. Piętro niżej zdjęcie przed/po.


            Jak widać moja niekonsekwencja tym razem okazała się bardzo udana. Uważam, że podkład Lumene świetnie sprawdzi się latem (nie wiem czy na zimę jednak nie wolę bardziej kremowych, nieco gęstszych konsystencji), na większa wyjścia. Ja się z nim bardzo polubiłam i chciałabym napisać, że to już na pewno będzie podkład do którego będę stale wracać, no ale wiecie same jak to jest :).

Pozdrawiam,
Asia